KiB w sieci

czwartek, 25 kwietnia 2024

24/2024 (244) - Michael Moorcock, Elryk z Melniboné

 


Gwiazdek: 6

Autor: Michael Moorcock
Tłumaczenie: Danuta Górska
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data polskiego wydania: 23 luty 2024
Data oryginalnego wydania: 1972
Cykl / seria: Elryk Saga (tom 1-4)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 646
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: twarda
ISBN: 9788383350387
Język: polski
Cena z okładki: 89,90 zł
Tytuł oryginalny: Elric of Melniboné

Istnieją klasyki gatunku, które znać należy, i bezsprzecznie, Elryk się do tych klasyków zalicza. Historia nieśmiertelnego niemal albinosa, który ze swoim potężnym ale i przerażającym mieczem podąża przez czas i przestrzeń, by wygrać walkę z przebiegłym przeciwnikiem o tron swego chylącego się ku upadkowi Melniboné. Kiedy wydawnictwo Zysk i S-ka ogłosiło, że wznowi ten cykl (zaraz za Kane`m i Conanem, w odległej przeszłości bardzo rozgrzewały mi serduszko te powieści) - zacierałam łapki z radości. Ale po latach - mądre przysłowie głosi, że im dalej w las, tym więcej drzew - okazało się, że jakże kochana przeze mnie saga zdecydowanie trąca myszką... 

No ale, do rzeczy...

_________________________________________________________________________________

Elryk VIII, 428 cesarz Melniboné, starożytnej i potężnej rasy niegdyś władającej większością świata, teraz skrywającej się na małej wyspie i uznawanej za legendarną. Obserwując schyłek swej rasy, zasiadając na Rubinowym Tronie, ten potężny czarnoksiężnik obserwuje swój lud, świadom tego, jak bardzo się różni od zwykłego melnibonczyka (dobrze to w ogóle odmieniam?). Po pierwsze, to albinos - biała skóra i włosy, rubinowe oczy. Po drugie, by trwać przy życiu, potrzebuje specjalnych eliksirów.  Nie jest specjalnie kochany i szanowany - w odróżnieniu od swych pobratymców, nie bawi go bezmyślne okrucieństwo, znajduje w sobie litość... W wyniku knowań i splotu wydarzeń, zostaje pierw uznany za zmarłego, a później - wyrusza poznać świat. Wplątuje się tym samym w dziwną umowę z bogiem Ciemności, pokonuje niezliczone potwory, zdobywa niezliczone umiejętności... 

To klasyczna historia fantasy, która wychowywała setki czytelników na całym świecie. Fani gatunku błyskawicznie znajdą nawiązania do popkultury lat 70tych i 80tych w tekstach. Mamy (pozornie, o tym za chwilę) przebogaty świat, skomplikowanego głównego bohatera, fantastyczne przygody i kompanów. Moorcock jednak odcina się od tolkienowego świata, od wizji "fantasy drogi", w której epickość wyznacza dobro i szlachetność. Tu mamy zupełnie inną stronę medalu fantastyki, jest brudno, brzydko, krwawo i z szaleństwem w uśmiechu i oczach. Śmiało można powiedzieć, że to taki "Conan, tylko ma dużo magii i nie jest honorowy". Dosłownie, to taki potężny (choć fizycznie wątły i słaby) wojownik, który ma powodzenie wśród kobiet, wyżyna wrogów w pień, i trudno go zabić. A, i jeszcze z Conanem wspólne mają bycie najemnikiem - ale o ile mój amerykański klasyczny ulubieniec w końcu zostaje królem, tak tu nasz angielski albinos porzuca swój tron i zostaje najemnikiem. 

Kolejne przygody, które pokazują jego drogę od bycia cesarzem, któregoż kuzyn na swój sposób wygnał, a które musi przejść, by wrócić do swojego królestwa (po upływie równo roku, jak obiecał swojej ukochanej) - z pewnością nie trwały rok. Więc tu już mam pierwszy, fabularny zgrzyt. Drugim zgrzytem jest miecz Elryka, Zwiastun Burz - wątek jego zdobycia i jego pojawianie się w fabule było stereotypowe, aż bolało. 

Szczerze, czytając - choć w bardzo dobrym tłumaczeniu pani Danuty Górskiej - przygody o albinosie, częstokroć miałam przed oczami klasyczne filmy fantasy z tamtego okresu. Wiecie, silny ale targany rozterkami bohater w obcisłych spodenkach, prezentujący światu smutne oczy spaniela i potężny bicek zakończony równie potężnym mieczem, a na przeciw niego czarnoksiężnik, który wygląda, jakby przypadkiem skrzyżowano wysokiego urzędnika rodem ze starożytnego, chińskiego manuskryptu z miłośnikiem trash metalu - długaśne wąsy, czarnidło wokół oczu, wieczny mars, szpony.... No, wiecie, o co chodzi. Jako smarkula w latach 90tych łykałam jak pelikan wszystkie tego typu produkcje, więc bez większego problemu potrafiłam sobie wyobrazić kolejne sceny... Ugh.

Klasyczność i powtarzalność kolejnych historii w tym tomie jest prościutka jak budowa cepa. Mamy punkt A, tupamy do punktu B, po drodze spotykamy postać Y, X i V - któe w większości zupełnie nie wnoszą totalnie NIC do historii, wiemy tylko, jak się nazywają i ogólnikowo wyglądają (czy czegoś to komuś nie przypomina?), jeśli jest kobieta, to zwykle bardzo piękna i szybko leci na naszego protagonistę, a przeciwnik zawsze złowrogi i szablonowy. Decyzje są czarne i białe, nie ma rozważań nad moralnością, a próby wciśnięcia tu jakichkolwiek dylematów moralnych (nomen omen) zwykle kończą się szybkim czarnym (albo białym) wyjściem z sytuacji, najczęściej cięcia mieczem. Świat przedstawiony jest niezwykle prościutko, ogólnie i bez fajerwerków. Jasne, czytelnik może sobie dodać w wyobraźni wszelkie możliwości, ale łąki są pastelowe, ruiny mroczne, morza wzburzone, a pustynie monotonne. Brak im głębi i czegoś, co sprawi, że uwierzę w kolejne krainy - ale taka już uroda powieści Moorcocka ;) Takie przeciwieństwo bogatych opisów tolkienowskich. Prosto, łatwo, po sznurku, trochę baśniowo, trochę naiwnie. Jeśli przymknie się oko na nieścisłości, nie będzie szukało czegoś głębiej tylko podda się lekturze w celach czysto rozrywkowych - to nie ma z tym problemu. Osoby analizujące i lubujące się w wielowymiarowych opowieściach szybko się znudzą. To raczej szybki trip na używkach (co wszystkim stanowczo odradzam, jednak, przypominam, kiedy powstawały te powieści, było trochę... no, inaczej. Nie mniej jednak, używki są złe!) bez większych rozważań nad tym, czy jest to dobre czy nie.

Choć dobra, wątek w ruinach z połączoną czwórką postaci w jedno... Wróć, sam wątek ruin w czasie "podróży w przyszłość" - to była absolutna jazda bez trzymanki. Nie wiem, co wówczas miał autor na myśli, co go inspirowało, jednak... No nie :D

Postacie... Eh. Postacie drugoplanowe są, istnieją, ale nic więcej się o nich nie da powiedzieć. Są typową zapchajdziurą dla Elryka, który wcale taki głęboki nie jest. Ot, po prostu, pozornie słaby, z masą rozterek, ale w ostateczności chcący po prostu iść do przodu. Niby szuka zrozumienia i odpowiedzi na gnębiące go pytania, ale tak naprawdę, po prostu idzie. Bez zastanowienia, bezmyślnie wręcz. I choć da się go lubić, ba! nawet współczuć, to jednak nie jest to kreacja, która zapadnie w serduszko i będzie można o nim powiedzieć coś więcej, niż to, że jest albinosem, białoskórym i z rubinowymi oczyma (autor bardzo lubi to podkreślać, ale to zaraz o pewnych kwestiach z tym związanych).

No właśnie, a teraz trochę o samym autorze, o tym, jak historia trąca myszką i kilku problemach, jakie spotkałam na drodze lektury. Moorcock pisarzem jest niezłym. nie dobrym, nie wybitnym - niezłym. Zapisał się w historii fantasy już na zawsze jako twórca klasycznego heroic fantasy, zapisał się klasyką w tym gatunku a jego "Elryk" stał się ikoną. Jednak czasy się zmieniają, nurt fantastyki też - już nie cieszą cieniutkie, częstokroć naiwne historie o herosach, którzy machają mieczami, a na ich widok wrogowie bledną, kobiety zaś się zakochują. Czytelnik dojrzał, ewoluował, kolejne pokolenia pisarzy nauczyły nas, że możemy oczekiwać więcej. Polityki, walki, głębi postaci (dobra, współcześnie mamy nurt pornotazy, gdzie nie oczekuje się nic, historia zatacza koło) - tego tu zabrakło. Mimo wszystko, to przyjemna historyjka, która wciąga brakiem skomplikowanej, przedstawianej opowieści. A jednak, trąca myszką, trąca starą szkołą pisania, sznytem doskonale znanym fanom fantastyki tego okresu. Jeśli ktoś szuka historii na miarę Sandersona czy Ericksona - błyskawicznie się odbije. Dodatkowo, co strasznie mnie drażniło, ale porównałam - i też jest to w starych wydaniach, więc aka natura autora - to ilość powtarzanego imienia naszego protagonisty na stronę. Specjalnie policzyłam, średnio imię "Elryk" pada co najmniej 7 razy NA KAŻDEJ STRONIE. Tak na wszelki wypadek, żebyśmy nie zapomnieli, jak się nazywa. Mniej powtarza się o tym, że jest albinosem o szkarłatnych oczach, albo pochodzi z Melniboné. Imię to absolutny hit. No ale - tak wówczas się pisało.

Podsumowując, pozycja zła nie jest, choć zestarzała się solidnie. Sposób prowadzenia narracji jest prosty i oczywisty, bohaterowie nie zapadają mocno w pamięć, a kreacja świata przypomina szkic. Nic skomplikowanego, nic wymagającego - pomimo potężnego wymiaru, książkę z lekkością się czyta, wręcz pochłania kolejne strony. Niewymagająca klasyka, którą warto znać - miła, lekka, nie angażująca. Przerwana w połowie, nie zaskoczy zwrotem akcji. A jednak - to klasyka, która przełamała pewne schematy i standardy wytyczone wcześniej, i stała się kanwą dla innych, późniejszych bohaterów. Warhamer, D&D - a nawet nasz rodzimy wiedźmin znajdują swój rodowód właśnie w tej klasyce. Która, choć trąca myszką, jest jednak wzruszająco sympatyczna...

A skoro o Wiedźminie mowa, to nie mogłam się powstrzymać i sięgnąć po suchara, który od lat krąży pomiędzy fanami fantastyki (tymi starszymi, bo ci młodzi to zapewne nie znają...):

"- Czy tworząc Wiedźmina wzorował się Pan na jakiejś innej postaci?

- Nie, nigdy nie czytałem przygód Elryka z Melniboné..."


A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

sobota, 6 kwietnia 2024

23/2024 (243) - Ruby Dixon - Kochanek barbarzyńca

 


Gwiazdek: 3

Autor: Ruby Dixon
Tłumaczenie: Adriana Celińska 
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data polskiego wydania: 20 luty 2024
Data oryginalnego wydania: 28 sierpień 2015
Cykl / seria: Barbarzyńcy z Lodowej Planety (tom 3)
Kategoria: romantasy
Stron: 416
Wersja: papierowa
Oprawa: miękka
ISBN: 9788383521886
Język: polski
Cena z okładki: 49,99 zł
Tytuł oryginalny: Barbarian Lover

Kiedy namawiano mnie, bym przeczytała trzeci tom tego koszmarka, sądziłam, że czeka mnie lekka, zabawna historia, która po prostu wypełni mi popołudnie po pracy. Zamiast tego dostałam czysty, kosmiczny koszmarek, w którym pełno jest 👃(pozwolicie, że ta emotka zastąpi słowo oznaczające pewien męski narząd), a na dodatek, to jest tak złe, tak głupie, że... bawiłam się wybitnie dobrze? 
Ratunku?

_________________________________________________________________________________

Pierwsze dwa tomy tej kosmicznej głupotki były złe, ale nie były do końca tragiczne. Ot po prostu, mokry sen ałćtorki, która uznała, że filmy dla dorosłych są super pomocą naukową. A potem spojrzałam na oceny na LC, spojrzałam na to co czytam i spojrzałam w górę - w pustkę, która akurat uznała za stosowne być nade mną i czuwać. Czuwać chyba ku własnej uciesze, bo ja nie cieszyłam się wcale.

Oto bowiem historia Kiry, tłumaczki całej porwanej grupy dziewczyn, której w ucho wszczepiono implant (o tym za chwilę), oraz Aehako, samotnego łowcy, który musi mierzyć się z niechcianymi zalotami. Nie, nie Kiry, spokojnie. On ją uwielbia, ona jest cichą, szarą myszką, ale oczywiście do czasu. Później zamienia się w heroinę, czemu pomaga, mam wrażenie, spotkanie vis-a-vis z 👃naszego łowcy. Nie zmienia to faktu, że po wszystkim wciąż zachowuje się jak dziewica na śmietanie u wikarego (jeśli komuś przeszkadza takie określenie, przepraszam, ale muszę, albo się uduszę), ale z drugiej strony staje się super-uber heroiną. A na koniec wszystko jest słodko, lukrowo, pędrak w drodze. 

Szczerze, to męczyłam się nad tą pozycją straszliwie. teoretycznie zabawne i śmieszne fragmenty sprawiały, że ciary ciar moich ciar miały ciary żenady. Książka jest infantylna, kiepska, zła, i jeśli ktoś twierdzi, że "napisana tylko dla beki" to jednak nie, sądząc z wpisu autorki. To poważna literatura opisująca historię porwanych przez kosmitów kobiet, gdzie później każda z (nie)szczęśliwej 12 spotka swą miłość - sądząc po fakcie, że nie szczędzi się im wydarzeń, to ta miłość czasem będzie porywcza ;) No i oczywiście, mamy tu silną relację hate-love, tak bardzo uwielbianą przez czytelniczki ostatnio. Oczywiście, całe "hate" rozbija się po pierwszych "czułych chwilach", a potem mamy tylko "lof", no ale, jak ktoś szuka, to spokojnie to tu znajdzie.

Fabuła jest tak prosta i tak głupia, że momentami odrywałam się od czytania i pytałam sama siebie, co czytam. Pomijając niebieskoskórych barbiarianów, to Kira gra tu pierwsze skrzypce, to ona jest "tą badas" która robi bubę światu. Jak jeszcze mogłam znosić kosmiczne zaloty, to sytuacje z jej udziałem - miałam ochotę przewracać kartki, bez czytania. Szara myszka która okazuje się być lwem, motyw oklepany aż do bólu, choć w tym wypadku zamiast magii mamy ślimaka wszczepionego w ucho, a potem.... no, Kira się poświęca. Co by nie spojlerować. i jest dzielna, i twarda, i "aj wil du enyfing for low", jak to kiedyś śpiewał zespół o smakowitym tytule mięsnych klopsików ;) No i miałam wrażenie, że ta cicha, niepozorna, nie potrafiąca nic Kira - nagle jest jakimś supermanem, ale bez trykotów. Niby autorka się poprawiła ze stylem, ale z kreacją bohaterów już wcale.

Fabuła tu leży i kwiczy, wszystko sprowadza się do 👃 i tego, co Aehako zrobi Kirze za pomocą właśnie 👃 Nie poznajemy specjalnie otoczenia, świata, nastrojów, innych bohaterów, bo wszystko sprowadza się do "panny jestem dziewicą" i pana "jestem 👃" - więc sami rozumiecie, o fabule nie powiem wiele. "Kochanek" to taki P@nHub dla bardziej zaawnsowanych, że zamiast obrazków masz litery i musisz sobie wszystko powyobrażać. Plus jeszcze trochę akcji, więc tak, taki P@nHub tylko wersja papierowa i z bonusem w postaci fabuły. Nie wiem, jak się to może podobać, choć przyznaję: still better love story than Hunting Adeline czy Gorath.

A, zapomniałam o implancie - a więc implant to po prostu niedogodność do usunięcia. O której zapominamy równie szybko, jak została wszczepiona. Dodatkowe dziury w uchu? Oj tam oj, zagoją się. Problemy mózgowe, po wyrwaniu takowego cuda? Przecież nikt nie chce panny ze ślimakiem w uchu, prawda... Poza niebieskim kosmitą... Nie wiem, co autorka brała, kiedy implant tłumaczący opisywała jako ślimak, już w 2015 roku istniała wizja małych, wszczepianych pod skórę przyrządów, tu jednak należało wcisnąc koszmarek, który nawet na okładce się wybija jak ministrant na plebani. No po prostu, nie, nie mogę, nie dam rady, podobnie jak przy scenie z usuwaniem, mam dość. Głupota do potęgi sześciennej!

Postacie? Postacie tu myślą tylko 👃albo 👄 albo 👅czy 🍑 i to boli. Są nijakie, nie można o nich powiedzieć nic. Kira to zupełnie płaska persona, która postawiona przed ścianą nagle jest jak ten MacGyver, superniezłomna i nie do zatrzymania, bo "w imię miłości". Kompletnie tego nie kupuję, nie pojmuję i nie podoba mi się to. Autorka stara się w jakiś sposób dawać swoim postaciom głębię, ale wciąż są to persony głębokie jak łyżeczka do herbaty, nieprezentujące sobą nic. 

A ogólnie? Nie jest to książka zła, podła i toksyczna. Nie. Wręcz przeciwnie, jest lekka, absurdalna i odciążająca. Świetnie sprawdzi się po cegle, która potrafi zapchać i dać kaca książkowego. ALE - zawsze jest jakieś ale - to pozycja absurdalna, erotyczna, z masą źle napisanych scen erotycznych, nie wnosząca nic, totalna zapchajdziura. Nie oczekujcie po niej niczego, a się nie rozczarujecie - za bardzo. Po prostu czytadełko na jedno popołudnie, nijakie, nędzne. Nic, co zapewni rozrywkę wysoką, solidną - ale jak ktoś szuka dla siebie bylejakiej, zapychającej, żenującej historyjki z gatunku romantazy - i chce się rozczarować tym gatunkiem, to z całego serca polecam.

P.S.
Serio - ta seria to jakiś wypadek przy pracy i dziwię się, że tak dużo ma ocen 10/10 - wydawnictwo solidne, porządne, więc nie ma wykupu. Serio, wam się to podobało? Ludzie złoci...


P.S.2. 
tak, tom 4 chyba tez kupię, dla własnej, chorej satysfakcji. To jednak jest kozy komfort book, zapewniająca ten cieplusi komfort głupoty. Bo to są książki głupie, ale otulające, wchodzące jak słowo boże w niewiernego, człowiek po prostu je czyta, dla samej frajdy czytania...!

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

22/2024 (242) - Jay Kristoff - Wampirze cesarstwo


Gwiazdek: 8

Wydawnictwo: Mag
Data polskiego wydania: 24 listopad 2021
Data oryginalnego wydania: 07 września 2021
Cykl / seria: Wampirze cesarstwo (tom 1)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 896
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: twarda, lakierowana
ISBN: 9788367793384
Język: polski
Cena z okładki: 69 zł
Tytuł oryginalny: Empire of the Vampire


No, do tej pory w moim serduszku miejsce było TYLKO dla dwóch rodzajów wampirów: tych pióra Anne Rice z uwielbianym Lestatem na czele, oraz grą fabularną "Świat Mroku. Wampir: Maskarada". Bardzo długo w moim serduszku tylko te dwa rodzaje wampirów sobie żyły w najlepsze, z pogardą patrząc na coraz to nowe, pijawkowe wymysły literackie. Z politowaniem patrzyłam na brokatowe wymysły, na wymysły "wiecznej i bogatej miłości płci obojga" i tym podobnych mniejszych czy większych głupotek literackich. Więc kiedy na horyzoncie pojawiło się "Wampirze cesarstwo", chodziłam, jak pies wokół jeża, średnio przekonana, czy aby na pewno to jest dobre. I wówczas na scenę wchodzi "Fantastyczna Karczma", a dokładniej jej discordowy kanał, polecajka, druga... No kimże ja jestem, robaczkiem nędznym, by nie słuchać polecajek takowych!
_________________________________________________________________________________

Posłuchałam... I w ten oto sposób trzecie miejsce na podium należy do "Wampirzego". I już nie mogę się doczekać drugiego tomu - przy czym absolutnie nie żałuję, że czytałam tak późno pierwszy. Co więcej, to moja pierwsza relacja z autorem, i wyszłam z niej... zadowolona. Dosłownie:



No cóż, kiedy zaczynałam czytać, byłam nastawiona sceptycznie. Przekartowanie dawało mi mętne pojęcie, że oto mamy narrację pierwszoosobową, której ja zwyczajnie nie lubię, ale postanowiłam, że skoro zachwyty były tak wielkie, czas sprawdzić, o co się tak to wszystko rozbija...

Siedemnasty wiek, świat od niemal trzydziestu lat pogrążony jest w nieustannym cieniu - ostatni prawdziwy wschód słońca już dawno nie nadszedł. W tym właśnie świecie pojawiły się one: wampiry, istoty pragnące tylko krwi. Ale i one dzielą się na warstwy społeczne: od bezmózgich pijawek po subtelne ale i pełne okrucieństwa istoty, dla których władza nad światem jest doskonałą rozrywką. Ludzie kryją się, próbują przetrwać, ale z każdym dniem, każdym oddechem - nadzieja gaśnie. Dziesiątki krwawych walk, setki bitew - i oto nadzieja świata zostaje pogrzebana, a wampiry triumfują.

Gabriel de Leone, ostatni srebroświęty. Świadom faktu, że niedługo zginie. I Jean-Francis, skryba i historyk, spisujący historię jego życia, chcący wiedzieć, jak człowiek polujący na wampiry znalazł się w takim, a nie innym położeniu. Człowiek, przed którym drżały setki, który był bohaterem, Człowiek-legenda, a jednak złamany, uzależniony, potrzebujący. Opowiadający historię swojego życia, bez upiększeń, bez ozdobników, za to z brutalną prawdą. Bez kolejności chronologicznej, bez głębszego sensu, ale za to z bolesną szczerością. Spowiedź srebroświętego. Chaotyczna, w formie pamiętnika, ale porywająca absolutnie. Poznajemy Gabriela jako postać praktycznie niezniszczalną, nie do pokonania, by później obserwować, jak do tego dochodziło... i jak to stracił. Doprawdy, nie przypuszczałam, że tak polubię tego irytującego faceta.

Autor ma talent do pisania, muszę przyznać. Wykreowana przez niego historia Gabriela i jego towarzyszy jest mięsista, solidna, mam podstawy, by wierzyć w fakt, że bezdzień faktycznie nastąpił, a wampiry rozpełzły się po świecie i zapanowała groza. Wampiry, które dominują, które są siłą napędową całej książki, które kochają, pożądają, pragną... ale jednocześnie są bezduszne, bezrozumne i sprowadzone do podstawowych instynktów. 

A stąd już tylko krok do bohaterów - przyznam, że chyba najbardziej polubiłam Jeana-Francisa, niedowiarka, skrybę. Trochę sarkastyczny, trochę cyniczny, wprowadzał w powieść tą nutę świeżości (nomen omen, będąc wampirem). Gabriel momentami mnie strasznie irytował, podobnie jak Choe; Astrid zaś wydawała się chamska albo płaska. Nijak nie umiałam polubić tych postaci, nie chciałam też wierzyć w przemianę Arona - ale być może dyktowane jest to właśnie faktem prowadzenia narracji, obserwacji świata jednymi tylko oczyma. Wadziło mi za to wieczne nawiązywanie do boga i świętości - Rozumiem, inspiracje XVII-wieczną Europą i opactwo, ale momentami było to zbędne.

Na olbrzymi plus zasługują przepiękne ilustracje w środku. No jestem zachwycona i oczarowana, świetnie pozwalały zobaczyć bohaterów snutej historii lepiej, bardziej szczegółowo. To lubię! Mam za to zgrzyt z tłumaczeniem i korektą - jak ta ostatnia broni się, gdzieś pojedyncze literówki się trafią, co przy tej objętości jest czymś normalnym i zwykłym, tak bardzo nierówne były rozdziały. Momentami nawet było trochę niezręcznie, niektóre słowa wydawały się być przypadkowymi, bez głębszej znajomości ich synonimów, ale później się to nieco poprawiło... choć wciąż rozdziały bywały dość nierówne. Niektóre wchłaniałam nosem, a inne mi się dłużyły straszliwie. 

W całokształcie jednak "Wampirze" to kawał soczystej, mrocznej, ciężkiej fantasy, w której znajdziemy ciekawych bohaterów, bardzo pomysłową fabułę i świat, który jest w pewien sposób całkiem podobny do naszego. Bawiłam się rewelacyjnie i nie czułam specjalnie faktu, że oto przede mną cegiełka do pochłonięcia. W moim odczuciu - było bardzo warto!

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

niedziela, 24 marca 2024

21/2024 (241) - Jacqueline Carey - Wcielenie Kusziela


 Gwiazdek: 8

Autor: Jacqueline Carey
Tłumaczenie: Maria Gębicka-Frąc
Wydawnictwo: Mag
Data polskiego wydania: 2011
Data oryginalnego wydania: 01 stycznia 2006
Cykl / seria: Trylogia Kusziel (tom 3)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 652
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 8374800127
Język: polski
Cena z okładki: 45 zł
Tytuł oryginalny: Kushiel's Avatar

To już jest koniec, nie ma już nic - aż chce się zanucić. Oto finał historii Fedry nó Delaunay de Montreve, anguissete, Wybranki Kusziela ze szkarłatną plamką w oku, najsłynniejszej kurtyzany w Terre D`Ange. Finał szalony, pełen niebezpieczeństw, drogi i walki, orientalności i tajemnic, uśmiechu i wzruszenia. Dobry, bardzo dobry finał, który spiął wszystkie wątki poprzednich dwóch tomów, zaserwował mi emocjonalny roller coaster, i cudownie pokazał wizję świata równoległego, w którym kochaj, jak wola twoja! I na błogosławionego Eluę, ależ kocham! Choć nie pozbawiona brutalności, to jednak zachwyca subtelnością i łagodnością.

_________________________________________________________________________________

Jacqueline Carey wykreowała niezwykły, pełen bogactwa i szczegółów świat, w który zanurzyłam się z absolutną przyjemnością. To alternatywna wizja świata, w której znane nam krainy noszą odmienne nazwy, ale wciąż bez problemu możemy je rozpoznać. Terre D`Ange to Francja, w której nie sposób poznać epoki; stawiam na renesans. Kraje ościenne są lepiej albo gorzej rozwinięte, poznajemy je zaś za pomocą Fedry, narratorki i przewodniczki po tym dziwnym świecie. To ona właśnie, przez ostatnich dwanaście lat, bo tyle właśnie minęło od wydarzeń z tomu drugiego, szaleńczo poszukuje rozwiązania zagadki, by uwolnić swego przyjaciela, Hiacynta. Przypadkowa, albo i nie, prośba sprawia, że wyrusza w podróż wraz z Joscelinem, swoim kochankiem i jednocześnie zaufanym kasjelitą. Podróż, która zaczyna się od poszukiwania zaginionego dziecka, prowadzi przez kraje cywilizowane i nie, niosąc z sobą masę niebezpieczeństw. Podróżujemy więc przez kraj faraonów, przez mroczne królestwo kapłanów Śmierci, aż po na poły legendarne królestwo leżące w samym środku Afryki - Saby. Wraz z nią obserwujemy szaleństwo, znosimy cierpienie i ból, ale i się radujemy...

To było dobre zwieńczenie trylogii, mile spędzony z Fedrą czas. Autorka rzetelnie trzyma się swojej wizji świata, konsekwentnie ją realizuje. Każdy kraj charakteryzuje się czymś innym, z łatwością więc możemy wskazywać na mapie, który kraj kryje się pod inną, obcą nam nazwą. Droga, jaką przebywamy od rozpoczęcia aż do końca, jest napisana solidnie, choć przyznaję, czasem męczyły mnie opowieści o tym, jak mija podróż. Miało to jednak swój urok, a piękny język, jakim snuta jest opowieść, łagodziła niesmak. Podobnież czasami ton, zbyt rozbuchany, zbyt... patetyczne, o, tak, to dobre słowo. Momentami autorka po prostu popadała w przesadę, starając się oddać zachwyt albo przerażenie, zwłaszcza, kiedy doszło do Imienia Boga. Ale taki już urok Fedry.

Pochylić się trzeba nad erotyką tej powieści - ludzie przyzwyczajeni do współczesnej erotyki, będą czuli niesmak, a może i nawet rodzaj niewygody, czytając to, jak autorka opisuje wszystko. Przede wszystkim: erotyka jest dodatkiem, kilkoma fragmentami, które nie dominują nad całością. Nie ma tu żenujących opisów, które wzbudzają politowanie, ale właśnie te subtelne, pełne pasji zdania, które są wysmakowane i zostawiają czytelnika z poczuciem, że doszło do czegoś. Co innego może dzieje się, kiedy Fedra słyszy wezwanie Kusziela, i staje się anguissete, osobą, która czerpie podniecenie z brutalności w sypialni. Tu nie dostajemy pełni obrazu, tylko strzępki, pozwalające wyciągać wnioski. Intrygujący, ale przyjemny zabieg, który pozwala spojrzeć w świat erotyki, bez naruszania pewnych granic. Bardzo polecam, zwłaszcza ałćtorkom z Niezwykłego, by sobie poczytały i spróbowały pisać w taki sposób - erotycznie, podniecająco, ale bez żenady. 

To historia miłości, wystawianej na potężną próbę. Próbę, która nawet mi wycisnęła łzy z oczu i sprawiła, że zupełnie inaczej spoglądam teraz na cała trylogię i związek, jaki dział się pomiędzy bohaterami. Fedra to kobieta silna i uparta, dążąca do swego celu za wszelką cenę. Mimo trud drogi, mimo wydarzeń, które inne osoby by załamały, ona parła w przód, a czytelnik jej kibicuje. Autorka nie oszczędziła bohaterów, zwłaszcza wydarzenia w Drudżanie - były bolesnym fragmentem, który zapewne dla wielu osób nie byłby do przejścia. A jednak, udało się, choć zostało to okupione sporą dawką bólu. 

W tej łyżce miodu jednak znajdzie się kropla  dziegciu - religijność. Masa religijności, przypominania o Elui i jego towarzyszach, przypominanie o pochodzeniu - miałam momentami tego dość. Był tego zdecydowany przesyt, przypominanie o tym, jak to bohaterowie pochodzą z "kraju wybranego", a inni już nie. Gorliwa religijność głównej bohaterki bywała czasem uciążliwa, a ilość peanów dla religii - za duża. Zapewne miało to jakiś sens, ale chętnie pomijałam te fragmenty, czytałam ogólnikowo. 

Na plusik jednak jest magia. I to faktycznie, magia, która przejawia się czy w kapłanach śmierci czy w samym panu Cieśniny - tu tej magii jest dużo, przewija się, i trwa. Zwłaszcza w przypadku Pana Cieśniny i zakończeniu tej historii. To duży plus tej historii, i nie spodziewałam się, że autorka momentami śmiało postanowi wprowadzić magię w taki, a nie inny sposób.

Postacie zaś... jest ich bardzo dużo. Nie może być inaczej u Carey. Niektóre postacie już były wcześniej znane, inne dopiero poznajemy. Łączy je jednak fakt, że wszystkie poznajemy z punktu widzenia Fedry. Ciężko więc zachować obiektywność, jak są to postacie napisane; niemniej jednak autorka zadbała, by były zróżnicowane. Mamy osoby wzbudzające sympatię i litość, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Chyba najbardziej żal mi było Joscelina, który musiał przejść prawdziwą próbę charakteru, a zupełnie nie kupił mnie Hiacynt - być może fakt, że spędził na trzech Siostrach dużo czasu sprawił, że jego postać mi wyblakła, stała się mało fascynująca. Imrael podbił moje serce za to, i absolutnie go pokochałam, zdecydowanie z przyjemnością więc sięgnę po kontynuację, tym razem, jego losów.

W całokształcie "Wcielenie Kusziela" to niezwykle epicka, napisana z rozmachem historia, którą albo się pokocha, albo znienawidzi. Mnogość postaci, miejsc i nazw może przytłaczać, podobnie jak silna religijność i patetyczność wypowiedzi, jednak w całokształcie to wspaniała seria, której warto dać szansę. Wiem, że Mag planuje wznowienie jej, więc tym bardziej, jeśli ktoś szuka dobrej historii, pełnej przygód drogi, z alternatywną wizją naszego świata - warto sięgnąć po "Kusziela". Piękny język, świetna praca tłumacza, żywe opisy i bogactwo tego, co Fedra przechodzi na swej drodze od bycia porzuconym dzieckiem, aż do finału zostaje w pamięci na długo. To solidny kawał powieści, w której przygoda miesza się z grozą, a po zakończeniu przygody, jeszcze na długo pozostaje w pamięci.

Zdecydowanie, polecam!

A jak jest naprawdę? Cóż. Musicie przekonać się sami!


piątek, 15 marca 2024

20/2024 (240) - Maki Enjoji, Długo i szczęśliwie?!

 

Gwiazdek: 6/5

Autor: Maki Enjōji
Tłumaczenie: Milena Woźniak
Wydawnictwo: Studio JG
Data polskiego wydania: 22 grudnia 2023
Data oryginalnego wydania: 01 stycznia 2009
Cykl / seria: Długo i szczęśliwie?! 
Kategoria: komiksy
Stron: 
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788382573077/9788382573572
Język: polski
Cena z okładki: 29,99 zł
Tytuł oryginalny: Hapi Mari



Dziś trochę nietypowo. Nawet bardzo, bo w jednym wpisie wrzucę dwa tomy mangi. Tak, wiem, niektórzy powiedzą, że idę na skróty, i po co tak, ale nie będę się powtarzać z tym samym, zwłaszcza, że wciągnęłam nosem obia tomiki i tym samym zamknęłam historię Chivy i Hokuto. Niejako - w końcu. Bo na koniec strasznie się już męczyłam z tą historią, mimo niewątpliwej urody kreski...
_________________________________________________________________________________


Przyznaję szczerze, że do zapoznania się z tą serią zachęciła mnie właśnie kreska - śliczna, ozdobna, kojarzyła mi się niezmiennie z mangą i anime lat 80tych i wczesnych 90tych. Niech pierwszy rzuci kamieniem, który nie oglądał "Czarodziejki z Księżyca", albo nie miał mangii w łapkach. Skojarzenia nasuwały się same! No ale...

Historia jest prosta jak budowa cepa: młodziutka pracownica biurowa, by spłacić dług, pracuje w klubie. Tam przez przypadek poznaje swojego szefa, oblewa go alkoholem, a na koniec dowiaduje się, że zostanie jego żoną. Fabuła brzmi trochę naciąganie? No... jest. Później poznajemy już perypetie aranżowanego małżeństwa, gdzie on jest początkowo zimny i zupełnie nie zainteresowany, ona stara się ze wszystkich sił.... Później obserwujemy powolną przemianę obojga, ich starcia z rodziną. Historia miłości, docierania się... Niby przyjemna dla oka obyczajówka, niby nic niezwykłego, a jednak gdzieś tam pod tym czai się historia tragedii, straty, braku zrozumienia. 

Historia całkiem przyjemna, lekka, ale zupełnie nie wciągająca. Czytałam raczej dla samej kreski, niż dla fabuły. Wątek rodziny, czy prowadzenia firmy ciekawił mnie bardziej, niż relacje głównych bohaterów. Czytało się nieźle, choć przyznaję, że dymki czasami mało czytelne. Nie bardzo wiedziałam, która postać co mówi. Drażniły mnie za to mocno sceny erotyczne - niby narysowane z subtelnością, niby ze smakiem, ale - czegoś w nich mi bardzo brakowało.

Dziewiąty tom obfitował w kilka wzruszeń. Wątek śmierci był poruszający, choć część wydarzeń po prostu mnie nie przekonała. Podobnie jak tom dziesiąty; dostajemy nijaką, powtarzalną historię kłótni, a później seksu na zgodę, co średnio się jakoś sprawdza. Rozczarowałam się, zwłaszcza, że trochę długo czekałam na te dwa tomy - poniekąd dlatego, że sama sobie zawiniłam i nie dopilnowałam czasu wydania, a poniekąd dlatego, że Empik przestał informować, jakie mangi wydaje. Może też dlatego gdzieś w którymś momencie ta historia mi isę rozmyła, rozmemłała - znacznie lepiej czytać ją "na raz", ale w moim wypadku zawsze zachwycam się kadrami, więc zamiast szybko wciągnąć sobie historię, po prostu oglądałam obrazki i wciąż i wciąż od nowa zachwycałam się tym, co widzę. Dopiero po jakimś czasie zaczynałam się wczytywać, więc... nawet ten "i żyli długo i szczęśliwie" finałowy, gdzieś mnie ominął, dopiero po drugim czytaniu zauważyłam, o co chodzi. brawo ja!

Postacie... O postaciach nie umiem powiedzieć nic. Dosłownie nic - Chiwa jest słodką idiotką, która co chwila płacze, Hokuto to typ "jestem niewiadomą". Tyle. Wiem, że oboje się kochają, oboje się pociągają, ale gdzieś coś pouciekało, coś mi zniknęło. Zabrakło jakiś charakterystycznych elementów, czegoś, co naprowadzi mnie w deseń: to postać taka, a to taka! gdzieś wszystko się rozmyło, a szkoda, bo choć historia jest bardzo prosta, bardzo naiwnie prowadzona, to można z niej było wycisnąć całkiem sporo.

Manga sama w sobie zła nie jest. Miła, przyjemna, lekka, nbawet abawne a i czasem wzruszy. Pięknie narysowana, borysunki kradną show. Ale gdzieś w całokształcie mi ucieka całośc, unika mi sens. Brakuje tu pewnej głębi. Ale wciąz... czyta się przyjemnie, lekko, odciaga się od otoczenia. 

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

czwartek, 14 marca 2024

19/2024 (239) - Vonda McIntyre - Opiekun Snu [Wąż snu]

 

Gwiazdek: 6

Autor: Vonda Neel McIntyre
Tłumaczenie: Marzena Beata Guzowska
Wydawnictwo: Phantom Press
Data polskiego wydania: 1991
Data oryginalnego wydania: 1978
Cykl / seria: Fantasy & SF
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 285
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 8385276688
Język: polski
Cena z okładki: 21000 zł (przed denominacją!)
Tytuł oryginalny: Dreamsnake

Są takie książki, do których, mimo sporego upływu lat, wracamy. Czy z sentymentu, czy sympatii... Cóż, ja do "Opiekuna snu" [w nowszym tłumaczeniu "Wąż snu", ale zachowam pierwotny w Polsce tytuł] podeszłam z sentymentem, ciekawa, jak też ten tytuł zestarzał się albo i nie. Książka pierwotnie wydana pod koniec lat 70tych ubiegłego wieku mogła wszak trącić myszką. Zaskakująco, nie znalazłam tu smarkatych wzruszeń i zaskoczeń, choć moment był, ale i pozycja nie zestarzała się tak, jak mogłaby. Było całkiem przyjemnie, a wizja przyszłości snuta przez autorkę jest niepokojąco prawdopodobna...

_________________________________________________________________________________


"Opiekun snu" to historia dziejąca się w dalekiej przyszłości, na Ziemi, której konflikt nuklearny sprowadził ludzkość do pojedynczych enklaw, żyjących na spalonej, czarnej pustyni. Potężnym zagrożeniem są kratery, w których wciąż unoszą się radioaktywne opary. I w takim świecie poznajemy Gadę, młodą uzdrowicielkę, która trafia do klanu Arevina, pasterzy, wśród których choruje młody chłopak. Dziewczyna, korzystając z pomocy gwiezdnego węża, tytułowego opiekuna snów, ale i kobry i grzechotnika, leczy młodzika, jednak w wyniku splotu niefortunnych zdarzeń, Mech, cenny wąż - ginie. Gada obwinia się o to, i wyrusza w trudną podróż przez pustynię do Miasta, zdecydowana odkupić własną głupotę... Jej śladem podążą zarówno Arevin, jak i pewien szaleniec. Kobieta po drodze spotyka trójkę nomadów, ale z racji nie posiadania Mcha, nie bardzo może im pomóc - Piasek i Mgła, choć pomogą, nie mają umiejętności węży snu. Dociera też do Podgórza, gdzie poznaje pewną niezwykłą dziewczynkę... 

Książka jest przyjemna, czyta się szybko i lekko, choć akurat to wydanie, które posiadam, ma masę literówek. Ma to jednak swój urok, nie można zaprzeczyć. Odległa przyszłość, ludzkość zdziesiątkowana po kataklizmie, genezy którego nie znamy. Znamy jednak jego efekty - nieliczne ludzkie enklawy, ograniczona wiedza, z bolesną świadomością utraconych umiejętności. W tym wszystkim mamy Gadę, ambitną uzdrowicielkę, która musi mierzyć się ze stratą swojego cennego węża. Towarzyszymy jej w drodze, obserwujemy powolną, ale nieustanną przemianę głównej bohaterki. 

Wydarzenia momentami dzieją się bardzo szybko, niemal bez tchu, a czasem akcja prawie stoi w miejscu, ma to jednak swój urok starszej fantastyki. Książka bywa dość nierówna - zupełnie, jakby autorka czasem nie wiedziała, co chce osiągnąć, by później przyśpieszać cała akcję. Trochę na tym cierpi kreacja świata, bo zdecydowanie można by wycisnąć z tego świata znacznie, znacznie więcej - nie tylko w kwestii samej Gady, ale i radioaktywnych kraterów, pozaziemskich możliwości na Ziemi, czy relacji między mieszkańcami osad a wędrowcami. No ale - niestety, Opiekun Snu to jednotomówka, która nigdy nie rozstała rozwinięta w jakiś większy cykl. Szkoda, ale nie można mieć wszystkiego. Niestety, są tu też niedociągnięcia, które być może, wynikają z tłumaczenia i korekty (a może jej braku? Choć widać, jakaś była, w odróżnieniu od mojego "ulubionego" wydawnictwa na "N" ;)), ale jednak momentami drażnią. Takim drażniącym elementem jest choćby fakt powtarzania imion bohaterów co zdanie. W jednym akapicie mamy 3-4 powtórzenia? Czemu nie...

Postacie są całkiem ciekawe, jestem w stanie w nie uwierzyć. Może momentami drażniła mnie Melissa, jednak, kiedy na jaw wychodzą pewne zachowania, jakie stosowano wobec niej - sporo się wybacza. Autorka nie bała się poruszyć brutalnego wątku przemocy seksualnej wobec nieletnich, choć ten wybrzmiewa tylko przez chwilę, to jednak zmienia pogląd na pewne sprawy. W całokształcie kreacje są całkiem przyjemne, mają swoją historię, tło, w które można je wpleść. I da się je lubić.

Fabuła jest prosta, prowadzi od punktu A do B. Nie ma tu szalonych pościgów, magii, tak modnych teraz nienaturalnych romansów. Erotyka jest nienachalna, raczej subtelnie dodana, niż przytłaczająca, Historia jest prosta, lektura przyjemna - spokojnie można poświęcić sobie kilka godzin na odkurzenie starszej książki, która gdzieś została zapomniana przez świat, a szkoda, bo na tle współczesnej fantastyki wybija się bardzo. Gdzieś mignęło mi, że to taka "subtelna Ursula LeGuin" - tak, jeśli ktoś chce zacząć swą przygodę z Królową Fantasy i SF, śmiało może sięgać po panią McIntyre; poznanie, ocena, stwierdzenie, czy taki miks przyszłości z przeszłością będzie odpowiadać. 

Ja zdecydowanie i gorąco polecam.

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

sobota, 9 marca 2024

18/2024 (238) - Alasdair Gray, Biedne istoty

 

Gwiazdek: 6

Autor: Alasdair Gray
Tłumaczenie: Ewa Horodyska
Wydawnictwo: Poradnia K
Data polskiego wydania: 18 listopada 2023
Data oryginalnego wydania: 01stycznia 1992
Cykl / seria: -
Kategoria: literatura piękna
Stron: 370
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: zintegrowana
ISBN: 9788367195959
Język: polski
Cena z okładki: 44,90 zł
Tytuł oryginalny: Poor Things


Jeśli istnieje jakaś pozycja, która wyciśnie czytelnika jak cytrynę, to z pewnością należy do tego typu właśnie lektura "Biednych istot". Książka, która wycisnęła mnie bez litości, zmusiła mój umysł do przewartościowania pewnych kwestii, zmęczyła jednak straszliwie. Niby nie było stron za wiele, niby wszystko ok, ale jednak... bardzo, bardzo trudna lektura, pozostawiająca po sobie dziwne doznania.
_________________________________________________________________________________

Wzorowana na wiktoriańskich powieściach książka "Biedne istoty" to jednak rodzaj niesmaku. Niby wiem, co i jak, niby rozumiem, że to pastisz na "Frankensteina" Mary Shelly, a jednak.... To lektura wymagająca skupienia i uważności, poruszająca zaskakująco wiele tematów dotyczących polityki, społeczeństwa czy kultury. To też zaskakująco dobre podsumowanie historii, choć, by to zrozumieć, trzeba nieco się tą historią interesować (zwłaszcza Imperium Brytyjskim z czasów królowej Wiktorii, ale nie tylko). 

Zresztą, sam tytuł potrafi namodzić w głowie! Pełny tytuł książki brzmi: "Biedne istoty. Sceny z wczesnych lat życia doktora Archibalda McCandlessa, inspektora szkockiej służby zdrowia". No to już samo za siebie mówi, prawda? :D

Historia Belli Baxter, młodziutkiej, bo nieco ponad dwudziestoletniej kobiety, której zwłoki wyłowiono z rzeki. Jej wybawcą, a może raczej prościej powiedzieć: stwórcą, Bozią - jest potężny, ale i specyficzny doktor Goldwin Baxter, który zaprzyjaźnia się z narratorem (do czasu) Archibaldem McCandlessem, zwanym "Kundelkiem" (dlaczego, musicie sami się przekonać!). To on właśnie sprawia, że z topielicy powstaje młoda, piękna, pełna apetytu na życie - i nie tylko - Bella, która błyskawicznie na nowo poznaje świat. Jest przy tym niczym dziecko, które nie wie nic, więc chłonie wiedzę niczym gąbka. Ucieka z domu, wędruje po świecie, poznaje coraz to nowe osoby... a to wszystko skrywa się pod płaszczykiem komentarzy dotyczących chyba każdej dziedziny życia, jaka mogła być: od komunizmu, przez niewolnictwo, seks a na poglądach politycznych kończąc. Doprawdy, olbrzymi przekrój poruszonych kwestii moralnych i społecznych!

Początkowo mamy wrażenie, że powieść opowiedziana jest tylko z perspektywy Archibalda. Później jednak fabuła przybiera nieco rumieńców, pojawia się list od Belli, w którym to kobieta przedstawia swoją wizję świata. Poznajemy różne perspektywy spojrzenia na świat, na to, co w życiu potrzebne (albo nie). Poznajemy poglądy na miejsce kobiet, na politykę... i na wizję tego, kim faktycznie była Bella. No, przyznaję, że samo zakończenie, list Viktorii - wywarł na mnie spore wrażenie, i nadal nie wiem, co o tym myśleć. Po zakończeniu lektury po prostu... musiałam pozbierać myśli. I nadal wiem, że ich nie pozbierałam do końca, mimo, że od czasu zakończenia lektury minął dzień.

Postacie, bohaterowie.... nie wiem, co o nich powiedzieć. Z jednej strony mam wrażenie, że zamknięte są w ciasnych ramach myślenia XIX-wiecznej Anglii, ale z drugiej, zaskakują współczesnością myśli i poglądów. Po raz pierwszy od dawna, nie pochylę się nad postaciami, jakie tu się przewijały, bo niektóre z nich zdawały się być stereotypowym wyobrażeniem takich a nie innych zawodów, zaś inne zupełnie wymykały się próbom opisu. Intrygujące.

Zanim skończę ten mój chaos myśli, jeszcze jedno - olbrzymie brawa dla tłumaczki, pani Ewy Horodyskiej. Wykonała potężną pracę, zwłaszcza tam, gdzie list Belli pisano na szekspirowski sposób. co w przekładzie czytało się absolutnie rewelacyjnie! Zdecydowanie, ogrom pracy, ale i zdolności. Gratuluję i oby więcej takich tłumaczy było, bo książka sama w sobie trudna, specyficzna, złożona, więc tym bardziej. Absolutnie wspaniała praca, za którą należą się szczere gratulacje.

Fajnym dodatkiem były ilustracje - zarówno te anatomiczne, jak i te portretowe. To smaczek, który mile odciągał uwagę, pozwalał docenić fakt, jak kiedyś podchodzono do medycyny.

Podsumowując, "Biedne istoty" to książka niezwykła, ale dość niespójna. Z jednej strony wciąga, zaskakuje, wprowadza świeżość, ale z drugiej bywa przegadana, męcząca i trudna. Jest to jednak lektura zaskakująca, ciekawa i na swój sposób pociągająca, z którą warto się zapoznać, bez względu na ekranizację, której teraz zawdzięcza popularność. Tak, ja też, obejrzawszy film, postanowiłam się z tą pozycją zapoznać. Czy żałuję? Nie. Czy zrozumiałam do końca, co autor miał na myśli, dlaczego taki a nie inny tytuł powstał? Nie wiem. Wiem, że spróbuję przeczytać tą książkę raz jeszcze, w przyszłości, na spokojnie, by wyłapać wszystko to, co mi umknęło teraz.

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

środa, 6 marca 2024

17/2024 (237) - Natsu Hyuuga, Ikki Nanao - Zapiski zielarki (10)


 Gwiazdek: 8

Autor: Natsu HyuugaIkki Nanao
Tłumaczenie: Sara Manasterska
Wydawnictwo: Studio JG
Data polskiego wydania: 27 lutego 2024
Data oryginalnego wydania: (brak danych)
Cykl / seria: Zapiski zielarki (tom 10)
Kategoria: komiksy
Stron: 180
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788382573794 
Język: polski
Cena z okładki: 34,99 zł
Tytuł oryginalny: Kusuriya no Hitorigoto

Z mangami u mnie różnie - zwykle nie po drodze, bo po prostu już etap zachwytu i miłości do tego typu komiksu (nie okłamujmy się, to jednak komiks, choć zwykle bardzo szczegółowy i rysowany w charakterystycznym dla Azji stylu, to trafiają się jednak tytuły, koło których trudno przejść obojętnie. Tak też miałam z "Zapiskami zielarki", które zachwyciły mnie nie tylko przepiękną kreską, ale i historią, która warta jest każdej chwili. I zdecydowanie chcę więcej! I proszę mnie nie gonić, że "manga to nie książka, nie liczy się". Liczy, liczy, bo mimo obrazkowości historii, tekstu jest bardzo dużo, a przy okazji - można poznać historię! UWAGA, SPOJLERY.

_________________________________________________________________________________

Zacznijmy może jednak od początku, z czym się to je, bo na sali z pewnością znajdą się osoby, które nie znają tego tytułu. Z czym się to je? Może zacytuję za Wikipedią:
"Maomao pracuje jako zielarka w Hanamachi, dzielnicy uciech, marząc o odkrywaniu i testowianiu nowych leków. Pewnego dnia zostaje jednak porwana i sprzedana do cesarskiego haremu w roli służącej. Stara się unikać kłopotów ukrywając posiadaną wiedzę. Jednak gdy dzieci władcy zaczynają chorować, a Maomao rozpoznaje symptomy zatrucia, postanawia ostrzec matki dzieci przed zagrożeniem, czym zwraca na siebie uwagę zarówno konkubin jak i eunucha Jinshiego, który od tej pory zaczyna polegać na jej ekspertyzie w kwestii leków i trucizn przy rozwiązywaniu różnych zagadek w toku śledztw pojawiających się na terenie pałacu."
Wydaje się, że fabuła jest taka se? Otóż nie. Maomao, albo Xiao-Mao jak kto woli, to młoda, 17-letnia dziewczyna, która wychowywana jest przez starego zielarza, jest pełna pasji i pragnień odnośnie zawodu uzdrowiciela. Przypadek jednak sprawia, że zostaje porwana a następnie sprzedana do cesarskiego pałacu jako jedna z wielu służących. W wyniku kolejnego splotu wydarzeń, jej losy splatają się z niezwykle pięknym (wręcz nieziemsko pięknym) eunuchem Jinshim. Na kartach mang śledzimy losy tej dwójki. Poznajemy historię Maomao, dowiadujemy się, jak wygląda życie w Wewnętrznym Pałacu ze strony niby tylko służki, jak też wyglądało życie w Gryszpanowym Pawilownie, w którym często pomagała, a równocześnie śledzimy spiski, knowania - wszystko to, co może doprowadzić pragnących władzy do jej osiągnięcia.

Nie brak tu humoru, zarówno sytuacyjnego jak i postaci. Jest też chemia, wyczuwalna, choć specyficzna, między głównymi bohaterami, jednak jest ten wątek prowadzony tak, że w żaden sposób nie przeszkadza to osobom, które zamiast na życiu uczuciowym bohaterów wolą skupić się na fabule czy wątkach kryminalnych albo sekretach postaci, których tu nie brakuje. 

Równie pasjonującym jest obserwacja historycznych wydarzeń - XVII-wieczne Chiny, zmiana cesarza. Zmienia się moda wśród cesarskich małżonek, co widać po strojach, jakie możemy obserwować na kartach mangi, zmienia się myślenie - stary cesarz nie miał nic przeciw wykorzystaniu nieletnich, nowy omija swoją nastoletnią małżonkę szerokim łukiem. Zmienia się sposób podejścia do kastracji mężczyzn - eunuchowie stają się już reliktem poprzedniej ery. W tym wszystkim nasza główna bohaterka podsuwa swemu opiekunowi - bo tak w sumie można powiedzieć o Jinshim, że stał się jej "opiekunem" - rozwiązania i pomysły, jak choćby szkołę dla służby, by dziewczęta pracujące w pałacu znały choć podstawowe znaki. 

A jednocześnie sporo się dzieje. Zawiązane są spiski, mające na celu osłabienie pozycji niektórych z cesarskich małżonek, w innych wypadkach spiski dotyczą postawionych wysoko urzędników. Wraz z naszą bohaterką rozwiązujemy kolejne tropy, ale wiele z zagadek nie zostaje rozwiązanych... 

No, skoro przybliżyłam wam mniej-więcej zarys fabuły, to może słów kilka o tym, co z tym tomie? Całkiem sporo! Powiem tak: dzieje się! Poselstwo z dalekiego kraju (nie wiemy, z jakiego, obserwujemy świat z pozycji Maomao w końcu), przybywając, oczekuje tajemniczej Księżycowej Wróżki. Dzięki wspomnieniom rajfurki, sprawę udaje się załatwić - choć nie bez pewnych kosztów. Jakich? Kto zna relację łączącą Maomao i Jinshiego, będzie popłakany. Ambasadorki mogą jednak wrócić w rodzime strony usatysfakcjonowane. Niedługo potem, Maomao przypadkiem odkrywa, że mimo wyraźnego zakazu, w Wewnętrznym Pałacu nadal znajdują się zakazane wonne olejki. Dlaczego? Efekt śledztwa doprowadza do zaskakującego finału, tyle powiem. No, zdradzić mogę jeszcze, że jedna z Dam zupełnie mnie zaskoczyła! Finalne opowiadanie zaś... to woda na młyn. Dlaczego Cesarz wybrał właśnie naszą dwójcę? O co chodzi z chramem i czy Maomao uda się rozwiązać tajemnicę...? Powiem tak: zostałam w szoku.

Zdecydowanie, ten tom rozwiązuje pewne pytania z poprzednich części, ale wciąż stawia przed nami nowe pytania. O co chodzi generałowi? Kim jest Jinshi, dlaczego Maomao została zabrana przez Cesarza... to tylko wierzchołek góry lodowej pytań, z którymi zostałam. Jestem jednak zauroczona i czekam na kolejny tom.

Kreska, jak zawsze, jest prześliczna. Autorzy wyraźnie postarali się, by poznać historię ubioru Chin, tradycje i zasady, jakimi rządziło się Cesarstwo Chin w XVII wieku. Fabuła nie jest rozwleczona, szczegóły cieszą oko, drobne smaczki dodane jako wyjaśnienia nazw choćby instrumentów muzycznych uzupełniają wiedzę. Cudne smaczki.

Manga jest absolutnie cudowna, porywająca i ciesząca oko. Potrafi rozbawić, zaskoczyć i zasmucić, ale też niesamowicie wciąga. Orientalna fabuła, nietuzinkowe postacie, i ta kreska! Kreska która porywa! No i sama Maomao, zielarka, która gotowa zaryzykować życie, by zdobyć składniki na lekarstwa. Zdecydowanie polecam. I ostrzegam - jeśli ktoś ogląda anime, pewne rzeczy zostaną tam pominięte, inne zdradzone szybciej niż w mandze! ;)

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)